Rozmowa z Małgorzatą Lubińską-Falc, żoną Piotra Falca i autorką pomysłu, aby rajd na dwóch kółkach dookoła Polski zadedykować dzieciom osieroconym.

 

Fundacja Hospicyjna: Pokonałaś wspólnie z Piotrem sporą część trasy rajdu rowerowego dookoła Polski. Czy zrealizowałaś swój plan, jeśli chodzi o dystans?

Małgorzata Lubińska-Falc: Zamierzałam przejechać 1000 km, a zrobiłam 100 kilometrów więcej. Potem wróciłam do domu, żeby zająć się dziećmi. Jestem bardzo zadowolona, chociaż czuję, że kondycyjnie dałabym radę jechać dalej.

Co było dla Ciebie najważniejszym elementem Waszej podróży?

Zdecydowanie wizyty w hospicjach i możliwość poznania fantastycznych ludzi, którzy tam pracują. Każda rozmowa z nimi była niesamowitym przeżyciem. Nieczęsto spotyka się tak otwarte, życzliwe osoby. Podczas wizyty w hospicjum elbląskim w pierwszej chwili nie mogłam sobie przypomnieć, skąd znam to miejsce. Okazało się, że w 2009 r. występowałam tam z Capellą Gedanensis, w której zawodowo śpiewam. Od razu z panią Anią Podhorodecką usiadłyśmy przy komputerze, odnalazłyśmy zdjęcia z koncertu w Internecie i powiedziałam: „No tak, to jestem ja”. Trochę obawialiśmy się wizyty w Hospicjum im. Małego Księcia w Lublinie, bo to był nasz pierwszy kontakt z placówką świadczącą opiekę nad nieuleczalnie chorymi dziećmi, jednak wszystko wyszło tak naturalnie… Na ścianach wisiało dużo zdjęć podopiecznych, przychodzili rodzice z dziećmi, życie toczyło się swoim codziennym rytmem. Odwiedziliśmy również hospicjum w Giżycku. Mieliśmy szansę przekonać się, jak te miejsca funkcjonują, czym żyją, czego potrzebują i czego oczekują od innych. A teraz możemy to przekazać dalej.

Co będziecie chcieli przede wszystkim przekazywać?

Po prostu hasło „Hospicjum to też Życie”. Przecież każdy człowiek, zdrowy czy chory, potrzebuje i oczekuje normalności, stara się żyć dalej, nie czekać na śmierć. A hospicja stwarzają taką atmosferę, aby życie pomimo choroby mogło być właśnie normalne.

Jakie były Twoje wcześniejsze skojarzenia ze słowem „hospicjum”?

To słowo bardziej kojarzyło mi się ze szpitalem. Ale kiedy już tam byłam, poczułam prawdziwie domową atmosferę i zrozumiałam, że nie ma się czego bać. A jeśli ktoś chce pomóc, to niekonieczne w sposób materialny. Może po prostu przyjść i pobyć z pacjentami. Ci ludzie mają normalne potrzeby, aby spędzić z nimi czas, poczytać im, czy pograć wspólnie w szachy. Są wdzięczni za to, co zdrowe osoby mają na co dzień, tylko często tego nie zauważają i nie cenią. Tymczasem dla chorych to wielki dar. Tłumaczę swoim dzieciom, że nie trzeba wiele, aby pomagać.

Czy zdarzało Wam się rozmawiać z ludźmi spotkanymi po drodze o celu Waszej akcji?

Tak. Nasi rozmówcy wprawdzie wiedzieli co to jest hospicjum, ale że istnieje coś takiego jak Fundacja Hospicyjna, która ma zasięg ogólnopolski i że można za jej pośrednictwem pomagać dzieciom osieroconym z całego kraju, tego już nikt nie wiedział. Może teraz wejdą na stronę Fundacji, żeby dowiedzieć się czegoś więcej.

Porozmawiajmy o samej jeździe na rowerze. Co było dla Ciebie największym wyzwaniem?

Zdecydowanie pierwsze dni. Szybko traciłam siły, a wieczorem dosłownie padałam ze zmęczenia. Tak więc pierwszego dnia było najtrudniej, ale ostatniego – byłam już tak zaprawiona, że praktycznie dałabym radę jechać dalej. Pewnie dlatego tak źle mi się wracało.

Jak opisałabyś warunki jazdy po polskich drogach? Czy dużo było niebezpiecznych sytuacji?

Staraliśmy się wybierać boczne trasy, jednak czasami musieliśmy jechać żółtymi drogami albo nawet krajówkami, po kilkanaście kilometrów, ponieważ nie było innej możliwości. Piotr jechał pierwszy, ja za nim, a potem się wymienialiśmy. Doszłam do wniosku, że najbezpieczniej będzie nie zjeżdżać na bok, ale jechać centralnie, połową pasa, aby kierowcy nas dobrze widzieli. Inaczej zostalibyśmy natychmiast rozjechani. Byliśmy bardzo dobrze widoczni, ubrani w odblaskowe kamizelki, obwieszeni światełkami, więc po prostu musieli nas zobaczyć, zwolnić, czasami nawet zatrzymać się. Kiedy jechaliśmy z boku, to od razu kombinowali, jak tu nas jeszcze bardziej zepchnąć, a przecież bywają drogi w ogóle niemające pobocza. Pamiętam sytuację, w której zorientowaliśmy się, że jadący za nami samochód nie zwalnia i nie wyhamuje, więc w ostatniej chwili zsiedliśmy z rowerów i odskoczyliśmy na bok. Wtedy myślałam, że chyba dostanę zawału.

Co jeszcze po drodze sprawiało Ci trudność?

Najbardziej dobijały mnie ciężkie sakwy. Wprawdzie dziennikarze na starcie pod Politechniką Gdańską pytali: „Dlaczego tak mało bagaży?”, ale i tak okazało się, że wzięłam o połowę za dużo ubrań. Latem naprawdę wystarczy spakować w trasę tylko trochę bielizny, dwie koszulki, dwie pary spodenek, jakieś tam spodnie. Ja wiozłam jeszcze namiot, z którego ani razu nie skorzystaliśmy, karimatę, jedzenie. Piotr był również obładowany narzędziami i różnymi potrzebnymi rzeczami. W sumie moje sakwy ważyły 15 kilo, jak nie więcej, a sam rower około 13 kg. Jestem drobnej budowy, więc bardzo to obciążenie odczuwałam. Na początku, pokonując każdą górkę, przeklinałam te sakwy. Czułam, że gdyby nie one, mogłabym jechać dużo szybciej. Ale potem już się wprawiłam i dawałam radę.

Wasz najdłuższy odcinek?

Pewnego dnia przejechaliśmy za jednym zamachem 133 km, ale przez moje sakwy miałam wrażenie, że zrobiliśmy ich co najmniej 150.

A miałaś po drodze jakiś moment załamania, na przykład popłakałaś się ze zmęczenia?

Nie, to mi się nigdy nie zdarzyło. Jestem taka, że kiedy tylko brakuje mi zasilania, od razu to sygnalizuję. Po prostu nie jadę dalej. Muszę chwilę odpocząć, uzupełnić kalorie.

A jak czuł się Piotr? Czy skutki wypadku dawały o sobie znać?

Tak, przede wszystkim „odezwały się” nadwyrężone ścięgna Achillesa, szczególnie kiedy w pierwszych dniach narzuciliśmy sobie za duże tempo i obydwoje przeciążyliśmy nogi. Musiałam mu robić masaże i na szczęście, po odpoczynku, dolegliwości ustąpiły. Trasę trzeba było rozłożyć rozsądnie na raty. Na początku byliśmy trochę za bardzo „nakręceni”. Dopiero po tygodniu wsłuchaliśmy się w swoje organizmy i udało się nam złapać własny rytm.

Po drodze robiliście przepiękne zdjęcia…

Te fotografie nawet w połowie nie oddają piękna tamtych miejsc. Najprzyjemniej było jechać bocznymi ścieżkami. Momentami mieliśmy takie uczucie, jakbyśmy byli sami na świecie. Wyostrzyły się nam wszystkie zmysły, a zwłaszcza węch. Jechaliśmy na przykład przez wioskę, w której wszyscy uprawiali czosnek, a także przez krainę ziół, gdzie bardzo mocno pachniało miętą. Właśnie zaczynały się sianokosy, ludzie bardzo ciężko pracowali. Życie na wsi jest naprawdę inne. Zrobiliśmy zdjęcie dziecku, które prowadziło ogromne stado gęsi. Nie wyobrażam sobie mojej córki nawet z jedną gęsią, a co dopiero z tyloma. Na wschodzie Polski, za Suwałkami co chwilę widać tabliczki z napisem: „Dofinansowano z Unii Europejskiej”, ale mimo wszystko panuje tam zupełnie inny klimat, jakby czas się zatrzymał.

A jak wyglądał wasz ostatni wspólny dzień rajdu?

To był czwartek, jechaliśmy do Jarosławia. Tego dnia przekroczyliśmy tysiączny kilometr rajdu, a ja oddałam Piotrowi moje siodełko, bo stwierdził, że jest bardziej miękkie. Własne zostawił sobie na zapas. Zrobiliśmy bardzo fajną trasę. Było mi smutno na myśl, że już wracam do domu, chociaż bardzo tęskniłam za dziećmi. Jednocześnie ten czas tak szybko minął… Czułam się tak, jakby to były dwa dni, a nie dwa tygodnie. Jadąc rowerem, nie odczuwa się tak odległości od domu. 1100 kilometrów, tak daleko? Niemożliwe.

A jednak możliwe… Małgosiu, to Ty wpadłaś na pomysł, aby ten rajd przyniósł pożytek jeszcze komuś, nie tylko Wam?

Piotr po swoim wypadku i latach rehabilitacji chciał się sprawdzić, a ja chciałam przełożyć to na cel społeczny. Na początku nie byłam pewna na jaki konkretnie, wiedziałam tylko, że będzie związany z dziećmi. Jako rodzina, mamy potrzebę pomagania i staramy się robić to na co dzień, w miarę naszych możliwości. Ale zależało mi, aby z tego rajdu wynikło coś więcej i mam nadzieję, że to się udało. Dzięki naszej akcji można naprawdę poznać dzieci, którym pomaga Fundacja Hospicyjna poprzez Fundusz Dzieci Osieroconych, szczególnie czytając ich historie. Są naprawdę wzruszające. Wiadomo, że w wakacje trudniej jest zebrać pieniądze, i nawet jeśli natychmiastowy efekt finansowy nie będzie zadowalający, to może znajdą się ludzie, którzy poczytają o tych dzieciach i zechcą pomóc im w przyszłości, zaangażować się na dłużej. Być może też ta akcja zapadnie komuś w pamięć i przypomni się podczas przekazywania jednego procenta. Byłoby wspaniale.

A jak wasze dzieci, Jagoda i Paweł, reagują na podróż taty w takim szczytnym celu?

Są bardzo dumne. Ciągle do nas dzwoniły i pytały: „To ile już macie na liczniku? Super!”. Bardzo chciałam, aby zrozumiały po co i dla kogo jest ta akcja, co to jest hospicjum. Jako rodzina staramy się żyć tak, aby otrzymane dobro „oddawać” dalej, bo sami bardzo dużo dostaliśmy. Piotr miał niesamowite szczęście, że wyszedł ze swojego wypadku. Chyba te dwa małe aniołki, czyli nasze dzieci, go przytrzymały... To by było nie fair, gdybyśmy po tym wszystkim żyli tylko dla siebie, nie dzieląc się tym dobrem z innymi. Tak myślę.

Serdecznie dziękujemy za rozmowę.

Przekaż darowiznę online

kwota:

Fundacja Hospicyjna

Numer konta bankowego
72 1540 1098 2001 5562 4727 0001
KRS 0000 201 002
OFERTY PRACY
WSPIERAJ NAS

CHARYTATYWNE KARTKI ŚWIĄTECZNE

 

Wolontariat opiekuńczy

 

Rocznik

 

WSPIERAMY UKRAINĘ

 

Numer konta bankowego
92 1540 1098 2001 5562 3339 0008 
Prosimy o wpłaty z dopiskiem - Ukraina.

Księgarnia

MIASTO GDAŃSK

 

Tumbo Pomaga i Szkoli

Tumbo Pomaga Dorosłym i Dzieciom

Akademia Walki z Rakiem

Mój osobisty plan zdrowienia

Droga do równowagi

Sfinansowano ze środków Miasta Gdańska